Maraton w Berlinie darzę ogromnym sentymentem. W 2013 r. wystartowałem tam po raz pierwszy. To była jubileuszowa – 40. edycja i jednocześnie mój trzeci maraton w życiu. Może właśnie z racji tego, że biegałem od kilkunastu miesięcy, organizacja tej imprezy zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wszystkiego było jakby więcej: kibiców, muzyki na żywo i kolejek do TOI-TOI’ów. Po maratonach Warszawie i Krakowie nagle znalazłem się w stolicy Niemiec i miałem pokonać trasę swojego pierwszego Majora. Po dotarciu do mety już nic nie było takie same.
Mój powrót do Berlina miał miejsce w 2021 roku. Teraz, po wielu latach biegowych doświadczeń, do stolicy Niemiec wróciłem z planem, aby złamać 3 h. Niestety pech chciał, że w dniu biegu temperatura odczuwalna wynosiła znacznie powyżej 30 stopni Celsjusza. Ugotowałem się na 30-stym km i rozpoczęła się walka o jak najlepszy wynik. Na szczęście opłacalna. Metę przekroczyłem z nową życiówką: 3:08:50.
Jak było tym razem?
Tak w skrócie: rewelacyjnie! To jakby połączenie obydwu poprzednich biegów. W pierwszej części bawiłem się z kibicami i robiłem zdjęcia. W drugiej parłem przed siebie jak zaprogramowany w tempie poniżej 3 h. Wszystkiego było po trochu.
Tegorocznego Berlina nie mogłem się doczekać z dwóch powodów. Po pierwsze, to miał być pierwszy Major, na którego mecie miała na mnie czekać żona Ewelina i córka Magdalena. Po drugie – to miała być 50. edycja maratonu. Możliwość wzięcia udziału w wydarzeniu takiej rangi, w tak jubileuszowej edycji nie zdarza się często. I medal był piękny i kurtka nawet ładna.
Zapraszam na relację z mojej trzeciej wizyty na trasie maratonu berlińskiego.
Do Berlina ruszyliśmy w piątek z samego rana. Po 5 godzinach zaparkowałem niedaleko nieczynnego portu lotniczego Berlin-Tempelhof. To właśnie tam znajdowało się biuro zawodów i EXPO. Okolicę, a także sam budynek, znam już jak własną kieszeń.
Przez sporą halę odlotów dotarliśmy do wąskiego korytarza.
Wychodząc niego trafiłem na taki oto widok:
Oszołomiony zacząłem powoli schodzić po schodach.
W pierwszej chwili wybrałem kolejkę po lewej stronie. Stanąłem w niej po czym dotarło do mnie, że mogę w niej spędził resztę piątku i całą sobotę. Widząc, że ludzie się w niej nie posuwają (jakkolwiek romantycznie to nie zabrzmiało), wyszedłem z niej, po czym wróciłem do korytarza i wybrałem drugą kolejkę. Ta ruszała się o wiele sprawniej.
W międzyczasie zdążyłem poznać kilka osób. M.in. 3 Francuzki, dla których był to pierwszy maraton w życiu. Sprzedałem im w gratisie kilka rad co mają zrobić, aby w zdrowiu dobiec do mety. Zanim się nie zorientowałem, to już stałem w pierwszej linii. Pokazałem kod QR i dowód, a następnie mogłem się udać do drugiej bramki.
Wkrótce zostałem oznakowany.
Odtąd opaska – wraz z numerem startowym, który później odebrałem – była moją przepustką na niedzielny bieg.
Przed pierwszą z hal spotkałem się z Eweliną i Magdą, aby następnie wspólnie odebrać numer startowy.
Odbiór pakietu przebiegł bardzo sprawnie. Zamiast worka do depozytu wybrałem ponczo. To właśnie dlatego mój pakiet składał się z następujących elementów:
Był numer startowy, okolicznościowa – niebieska siatka na zakupy, a także bon do Zalando na 5 ojro, jakaś zdrapka, baton i plakat z okazji pięćdziesiątej edycji maratonu. Idealny w ramkę nad kominkiem, którego niestety nie posiadam.
Bogatszy o numer startowy ruszyłem w kierunku drugiej hali, w której znajdowało się EXPO i… kolejne kolejki, do następnych kolejek.
Najgorzej było na stoisku Adidasa. W kolejce do kasy spędziłem chyba z godzinę. Ludzi było od groma.
W tle odnaleźliśmy charakterystyczną ścianę, na której można było napisać/narysować co tylko się chciało. Magda dorwała mazak i po chwili wyszło coś takiego:
Kilkadziesiąt stoisk dalej dotarłem do kolejnej, na której ponownie udało mi się namierzyć moje imię i nazwisko.
Strach się bać jak słynna „Wall of Fame” będzie wyglądała za kilka lat. Z czasem wszystkich nas już raczej nie pomieści.
Opuściliśmy hangar byłego lotniska, po czym udaliśmy się do hotelu.
Byłem już na kilkunastu EXPO, na których przewijało się kilka/-naście tysięcy ludzi. Tak zmęczony nie byłem jeszcze nigdy. No, ale co z tego? Jestem w Berlinie i za 2 dni ruszam na trasę jednego z bardziej prestiżowych maratonów na świecie. To było najważniejsze.
Oczywiście w hotelu byliśmy zaledwie chwilę. Od razu wróciliśmy do centrum, aby zameldować się przy Bramie Brandenburskiej. To właśnie tam, za kilkadziesiąt godzin, miałem finiszować.
W przeddzień biegu wszystko ładnie rozłożyłem na panelach. Bardziej gotowy już być nie mogłem.
Budzik zadzwonił o 4:45. Zerwałem się na równe nogi, po czym rozpocząłem żmudny proces ubierania się i odhaczania ze swojej check listy czy aby na pewno wszystko ze sobą zabrałem.
Podróż do centrum minęła bez jakichkolwiek problemów. Z hotelu pod Bramę jechałem może z 28 minut.
Z każdym kolejnym przystankiem do pociągu wsiadała coraz większa grupa biegaczy. W powietrzu dało się wyczuć atmosferę przedstartowego napięcia. W moim przypadku nie czułem jakiekolwiek presji na wynik. Swoje już w życiu zrobiłem, a start w Berlinie chciałem potraktować w kategoriach turystycznych. Wynik osiągnięty na mecie nie miał dla mnie żadnego znaczenia.
Pokonałem bramki bezpieczeństwa, a następnie zadomowiłem się na niewielkim murku. To właśnie tam oczekiwałem na start w 2021 roku.
Tłum gęstniał z każdą kolejną minutą. Ba! Nawet sekundą!
Przy rejestracji podałem, że mój przewidywany wynik powinien wynieść 3:15 h. Dzięki temu miałem pobiec ze strefy C i wystartować o godzinie 9:15. Dobijała 8:40, więc postanowiłem ruszyć w kierunku swojej strefy.
Dotarcie na miejsce trwało chyba z 20 minut. W 2021 roku, zajęło mi to może z 5-6 minut.
Kilka razy utknąłem w sporych korkach. Na zegarze pojawiła się godzina 9:00. W tym dzikim tłumie nie było szans na to, aby wejść do strefy korzystając z przygotowanego wcześniej wejścia. Musiałem tego dokonać na tzw. parkourowca. Chwyciłem barierkę oburącz, po czym myk i już byłem w środku.
Najgorsze było to, że podobnie zachowała się jeszcze z setka ludzi, chociaż miejsca może wystarczyło tam dla 12-13 osób. Po chwili byłem ściśnięty z czterech stron świata. Jedyne co mogłem robić, to liczyć ile razy ktoś dostanie gaciami w twarz. Na chwilę przed startem ludzie zaczęli pozbywać się odzienia rzucając nim w kierunku chodnika. Pech chciał, że niektórzy akurat przechodzili tam przez barierki. Piękny to był widok.
Rozpoczęło się odliczanie i po dłuższej chwili tłum nieśpiesznie ruszył w kierunku bramy startowej. Po 4-5 minutach świńskiego truchtu wreszcie miałem możliwość wykonania takiego zdjęcia:
Chwilę później znajdowałem się już na starcie maratonu, na który czekałem od dobrych kilku miesięcy. Poczułem przypływ endorfin, których próżno szukać w trakcie wielomiesięcznej, treningowej orce. Tak w skrócie, to byłem po prostu mega szczęśliwy. Fajnie, że znowu tu jestem i przez najbliższe 3 godziny i 40 minut będę się mógł delektować każdym kolejnym pokonanym centymetrem trasy.
Długą prostą dotarliśmy do liczącej 67 metrów pozłacanej kolumny. Już chciałem ją obiec prawą stronę gdy dotarło do mnie, że lewą stroną jeszcze tam nigdy nie biegłem. No kto bogatemu zabroni, aby tym razem pobiec inaczej? Hmm?
Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Po chwili znalazła się za moimi plecami, a Garmin oznajmił, że pierwszy kilometr pokonałem w czasie 4:53 min. Wszystko szło zgodnie z planem. Moim celem było tempo w okolicy 4:50-4:55 min/km.
Jeden komentarz
Fajnie się czytało, zawsze interesują mnie relacje z tak dużych imprez. Jak myślisz, co najbardziej przyciąga biegaczy do Berlina? Chyba nie tylko trasa, ale też atmosfera, co? Czy ta kolejka do odebrania pakietów zawsze taka długa, czy to wyjątek tegoroczny? Ciekawi mnie też, jakimi radami podzieliłeś się z debiutującymi Francuzkami. Dzięki za relację, trzyma w napięciu!