Lipiec był rekordowy pod względem ilości przebiegniętych kilometrów (226 km). „Co z sierpniem?” – zapytano mnie dzisiaj w pobliskiej piekarni.
Spokojnie – kilka rekordów też się pojawiło.
Zapraszam na krótkie podsumowanie ubiegłego miesiąca.
1. Kilometraż.
Tak prezentuje się kalendarz:
Czego w nim zabrakło? Na pewno tartanu, którym chwaliłem się Wam ostatnio. Tak się złożyło, że w sierpniu pojawił się długo oczekiwany urlop. Tartan musi niestety poczekać na lepszy czas. Nie było też ani jednego startu. Miałem dwie okazje, ale tak szczerze – to wolałem iść na trening do parku. Chyba się starzeję. 2-3 lata temu takich okazji zapewne bym nie przepuścił.
Wspomniałem o rekordach. Właśnie z uwagi na wolne udało mi się wyśrubować nowy dwutygodniowy PB w ilości pokonanych kilometrów. Obecnie wynosi on -> 157 km i 700 m. Dodam, że każdy centymetr pokonałem wraz z Magdą. Dajcie mi kolejny urlop, a postaram się poprawić ten wynik.
To chyba pierwszy raz, historii mojego biegania, gdy miesiąc w miesiąc pokonałem granicę 200 km.
2. „U” jak urlop!
To jest ten czas, na który czekasz cały rok. Odliczasz dni, a potem pakujesz swój dobytek do Skody w gazie i jedziesz odpocząć. W moim wypadku padło nad polskie morze. Dokładnie -> na Jastarnię. Jeszcze nigdy nie byłem na Półwyspie Helskim. Teraz wiem, że na pewno tam wrócę.
Biegałem ile się dało. Zaliczyłem las, plażę, a także Górę Libek:
THULE Urban Glide wygląda jakby można nim jeździć jedynie po galeriach handlowych. Tak nie jest. Wpakowałem się z nim w krzaki, wąskie przesmyki, a raz nawet biegłem po szyszkach. Wszędzie spisał się na medal. Nadal wygląda jakbym go dopiero co wyciągnął z pudła.
To jest własnie najlepsze we wszelkiego rodzaju wyjazdach – biegi w nowych miejscach. Jest potem co wspominać, gdy za oknem mróz, śnieg i smog.
3. 900.
3 sierpnia wyskoczył mi komunikat, że mój fanpejdż polubiła dziewięćsetna osoba. Jest mi z tego powodu niezmiernie miło. Coraz więcej osób czyta to, co piszę. I nie jest to już tylko rodzina.
Powoli zmierzam w kierunku magicznej granicy -> tłustego i wypasionego tysiaka. A później to już tylko blichtr, sława i kontrakty reklamowe na gruby hajs.
Tego sobie życzę.
Życiówki mogą przecież poczekać.