Grudzień zaczął się na dobre, a dwa poprzednie miesiące jeszcze nie podsumowane. Czas zabrać się za nadrobienie tej zaległości. W ostatnich kilkudziesięciu dniach wydarzyło się naprawdę sporo.
„Ile dokładnie/jak wiele?” – zapytał mnie dzisiaj magister farmacji w pobliskiej aptece.
Już wyjaśniam.
Przed Wami podsumowanie października i listopada.
1. Kilometraż.
Kalendarz na październik prezentuje się tak:
Zacząłem od startu w PKO Silesia Marathon 2017. Później było dosyć standardowo. Pogoda dopisywała, więc wszystkie kolejne weekendowe treningi zrobiłem wspólnie z Magdą. Te samotne zostawiłem sobie na środek tygodnia. Wtedy tempo oscylowało w okolicach 4:42 min/km.
Ostatni trening zrobiłem 24 października. Trzy dni później strzeliłem sobie w kolano, bądź jak kto woli – w części niesforne. Dlaczego? W piątek szybka wizyta u alergologa i kolejna dawka odczulania na trawy. Jako czynny astmatyk, robię to systematycznie od kilku dobrych lat.
W piątek było ok. W sobotę już niekoniecznie. Temp. w okolicy 37,6 stopni Celsjusza, ból gardła i miliard pytań skierowanych najpierw w niebo, a potem w ziemię: „Dlaczego cho*era akurat teraz!?!?! Na kilka dni przed wylotem!”.
W poniedziałek poszedłem do lekarza i dostałem zestaw antybiotyków – tak na zaś. Wziąłem pierwszą dawkę. W międzyczasie skutki odczulania zaczęły ustępować, więc postanowiłem odstawić leki. 31 października lecąc do Frankfurtu, a potem do New Jersey byłem już zdrów jak rybak.
Czarne myśli poszły sobie precz.
W taki sposób dotrwałem do końca listopada:
Jak widzicie, na początku było więcej włóczenia się po Manhattanie, niż treningów z prawdziwego zdarzenia. A propos treningów. 3 listopada zrobiłem trening moich biegowych marzeń. Wraz z Adamem zostawiliśmy swój ślad w Central Parku. Dwa dni później odbył się TCS New York City Marathon 2017.
Po przylocie do Polski wróciłem do swoich stałych jednostek treningowych.
Jakkolwiek fachowo to nie zabrzmiało.
W październiku przebiegłem 173 km, a miesiąc później -> 181 km.
Uważam to za całkiem przyzwoity wynik.
2. Starty.
Były tylko dwa. Albo -> aż dwa.
Na początku starałem się być pacemakerem w trakcie PKO Silesia Marathon 2017. No właśnie – starałem się.
Jak już zapewne gdzieś tam przeczytaliście – nie za bardzo mi ta sztuka wyszła. Na 36 km wyłączyło mi się zasilanie i na metę dotarłem z blisko 4 min opóźnieniem.
Przechodzimy do sedna -> TCS New York Marathon 2017.
Nie będę się tutaj powtarzał jak było genialnie i że był to maraton życia. Jeżeli środki finansowe pozwolą, to z chęcią bym się tam jeszcze kiedyś pojawił.
3. „Z” jak zatrucie.
Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy też nie, ale na kilka tygodni przed wylotem do USA w sieci sklepów Lidl wystartował tydzień amerykański. Buszując między półkami trafiłem na coś takiego:
Pomyślałem: suszona wołowina? Dlaczego nie.
Wersja na ostro? J’adore!
Wróciłem do domu, zdjąłem kurtkę, umyłem dłonie i zabrałem się odpakowywanie amerykańskiego przysmaku.
Na talerzu położyłem wszystkie kawałki mięsa, wziąłem saszetkę, którą znalazłem w środku, po czym otworzyłem ją i prawie całą zawartość wsypałem na wołowinę.
Wziąłem pierwszy kęs.
Jakie to wyborne i smakowite!
Wziąłem drugi i trzeci i piąty. No i tak sobie stoję w kuchni czytając instrukcję obsługi. Spoglądam na małą saszetkę, którą znalazłem w opakowaniu.
I wszystko ładnie wyplułem na blat.
W momencie, w którym zdałem sobie sprawę, że zajadałem się pochłaniaczem wilgoci, wołowina nagle przestała być wyborna. W przeciągu kilku minut starałem się zabić jej smak czekoladą, kawą, mlekiem i ogórkami kiszonymi.
Nadaremno.
Smak pozostał jeszcze przez kilka godzin.