Kilka dni temu skończył się wrzesień, w którym wydarzyło się więcej, niż bym się tego wcześniej spodziewał. Był maraton na nielegalu, a także połówka zrobiona całkiem zgodnie z prawem.
Zapraszam na podsumowanie.
1. Kilometraż.
Tak prezentuje się kalendarz:
Drugiego września przebiegłem dystans 22,5 km w średnim tempie 4:43 min/km. Trzy dni później weszło 25 km w średnim tempie 4:51 min/km, a dzień później… maraton w średnim tempie 4:53 min/km. Ubiegły miesiąc rozpocząłem więc od wysokiego „C”. Przynajmniej jak na moje skromne warunki.
Skoro pozamykali nam maratony, nie było szansy na to, aby sprawdzić się na tym dystansie. Jedyne co mogłem zrobić, to wypełnić plecak żelami i wodą i udać się w kierunku Parku Śląskiego, w którym zrobiłem kilka pętli. Z wyniku jestem jak najbardziej zadowolony. Jakby na to nie patrzeć, to zaledwie 3 minuty wolniej, od mojej aktualnej życiówki.
W sierpniu pokonałem 200 km i 400 m.
Jak na razie nie było miesiąca, w którym zrobiłbym mniej, niż te dwie setki.
Zobaczymy co będzie dalej.
2. Starty.
Wybaczcie za Caps Locka, ale muszę to zrobić: „WRESZCIE WZIĄŁEM UDZIAŁ W BIEGU, GDZIE BYŁ START, META I MEDAL, A W MIĘDZYCZASIE POJAWILI SIĘ NAWET KIBICE!!!!1”. Dokładnie po 262 dniach absencji (1 stycznia 2020 r. wziąłem udział w Maratonie Cyborga) wystartowałem w Mattoni Usti nad Labem Half Marathon 2020.
Po 9 miesiącach indywidualnych projektów takich jak pokonanie 50 kilometrów, czy próbie zmierzenia się ze Szlakiem Dwudziestopięciolecia PTTK (vol. 1 i vol. 2), pojawiła się namiastka starych, dobrych czasów. 18 września wyruszyłem w kierunku Ujścia nad Łabą, aby kilkadziesiąt godzin później, finiszować na głównej ulicy miasta.
Jak było?
Genialnie!
Zważywszy na to, że w trakcie biegu zrobiłem ponad 50 zdjęć, wykręciłem całkiem przyzwoity wynik.
Nie ukrywam, że start w trakcie pandemii, był ciekawym doświadczeniem. Po raz pierwszy w życiu, do swojej strefy, musiałem się udać w masce. Poza tym, było w miarę normalnie. No właśnie: „normalność” to słowo klucz.
Oby szybko wróciła do sfery życia publicznego.
3. Dycha w górach.
Tydzień po maratonie, który sam sobie zorganizowałem, odwiedziłem Węgierską Górkę. W sobotę rano wykradłem się z pokoju, aby przebiec dychę. Wydawało mi się, że spokojnie zmieszczę się w godzinie. Srogo się przeliczyłem.
Ostatecznie trening przedłużył się o prawie pół godziny. Przewyższenie na tych 10 km wyniosło prawie 500 m. Widok na szczycie jednak skutecznie odwrócił uwagę od coraz bardziej zmęczonych mięśni:
Wiem, że na pewno muszę to jeszcze kiedyś powtórzyć. Najbliższa okazja pojawi się 17 października. To właśnie wtedy wezmę udział w Orłowa Trail.
W górach biega się znacznie wolniej, niż na asfalcie. Nie o to jednak w tym wszystkim chodzi.
Kontakt z naturą jest najważniejszy.
4. Bieżnio – dzień dobry!
Kilka razy pisałem Wam już o tym, że co jakiś czas pojawiam się na treningach siemianowickiej grupy biegowej „SiPB”. Szczególnie na tych, które odbywają się we wtorek. No i zdecydowałem się na nie 15 i 22 września.
Za pierwszym raz zrobiliśmy piramidę – a w zasadzie pół piramidy. Bieg w czasie 5, 4, 3, 2 i 1 min przeplataliśmy przerwą, która wynosiła 2,5, 2, 1,5 i 1 mi.
Za drugim razem padło na 8 x 800 metrów:
No i na osiemsetce z numerem osiem, prawie wyplułem prawe płuco. Tempo 3:15 min/km, po kilkudziesięciu minutach biegania, mocno dało mi się we znaki.
Mimo wszystko fajnie jest się tak czasem sponiewierać. Bieganie w strefie komfortu na pewno jest przyjemne, ale nie sprawi, że pojawi się – mniej lub bardziej – wyczekiwany progres.
To tyle na dzisiaj.
Do następnego!