Lipiec to był istny treningowy rollercoaster. Zaczęło się od zawodów 2 lipca, które wyłączyły mnie z biegania na kilka dni. Gdy wróciłem do treningów, to wkrótce kopnąłem w korzeń i znowu musiałem rzucić bieganie.
Dobrze, że przy okazji nie kopnąłem w kalendarz, bo kto by Wam przygotował podsumowanie lipca?
Hmm?
1. Kilometraż.
Tak wygląda kalendarz (po kliknięciu jest zdecydowanie bardziej czytelny):
Chaos – tak mógłbym go podsumować.
Na początku fajnie się to wszystko zapowiadało. Miesiąc rozpocząłem od zawodów. Od razu po nich miałem wrócić do systematycznych treningów, które – mam nadzieję – zaowocują na jesieni nową, maratońską życiówką.
No, ale indyk myślał o niedzieli, a w sobotę łękotkę na żywca mu wycięli. Najpierw była pierwsza kontuzja, a dokładnie po dwóch tygodniach kolejna. Na całe szczęście po tej drugiej mogłem chociaż jeździć na rowerze.
Zdziwiło mnie, gdy Dawid Malina spytał czy ma mi rozpisać rower. Nie protestowałem, tylko mocno wziąłem się do pracy. Poniżej znajdziecie 2 z 3 treningów, które wykonałem:
Ale jakby do tego doliczyć rower, to tak się to prezentuje:
Prawda, że o wiele ładniej to wygląda?
2. Zawody.
W lipcu wziąłem udział tylko w jednych zawodach. Drugiego dnia miesiąca wystartowałem w II Półmaratonie Gęstwinami Murckowskimi.
Plan był prosty: na luzaku złamać 1:30 h i zająć lepszą pozycję, niż przed rokiem. Na początku wszystko szło zgodnie z planem. Im dalej w las, tym było jakby gorzej. Wysoka wilgotność wycisnęła ze mnie ostatnie soki. Po dotarciu do mety byłem wrakiem człowieka. Dawno się tak nie zmęczyłem.
Zmęczenie to jednak nic w porównaniu z tym, co zafundowałem swoim stopom. To co dokładnie mi się przydarzyło opiszę w kolejnym punkcie. Dodam tylko, że do krwi zadrapał mnie także pasek tętna.
Mało co mnie w tym lesie nie chciało zabić.
3. „Ka” jak kontuzja.
W lipcu doświadczyłem aż dwóch kontuzji.
Kilka akapitów powyżej napisałem, że po Półmaratonie Gęstwinami Murckowskimi byłem cholernie zmęczony i załatwiłem sobie stopy. Warto może wyjaśnić co też dokładnie mi się stało.
Jak już wspominałem w relacji, już od jakiegoś 4-ego kilometra czułem, że buty zaczynają mnie obcierać. Wtedy niewiele mogłem z tym zrobić. Musiałem zacisnąć zęby i biec dalej. Minąłem metę i odebrałem medal. Adrenalina opadła, a wraz z nią – znieczulenie miejscowe dolnych kończyn. Poczułem niesamowity ból, który wzmagał się z każdym kolejnym krokiem. Dotarłem do domu, ściągnąłem skarpetki, po czym moim oczom ukazał się widok, który śnił mi się przez kolejne kilka niehandlowych niedziel.
Zafundowałem sobie dwie, blisko 6 centymetrowe otarcia do żywego mięsa. Na początku wydawało mi się, że wystarczy to umyć i osuszyć i jakoś to będzie. No niestety nie było.
Przez kolejne dni poruszałem się, jakbym stąpał po klockach lego. Ulgę przyniósł dopiero poniższy zestaw:
Okazało się, że istnieje coś takiego jak maść na gojenie się ran. Ba! Że nawet potrafi pomóc. Po 4 dniach wróciłem do treningów.
Okazało się, że nie na długo.
17 lipca, będąc gościnnie w Kłobucku, jak zawsze poszedłem na trening z Arturem. W planie miałem 20 kilometrów na tętnie 142-162. Artur wyznaczył trasę i pobiegliśmy w las.
Biegniemy sobie i biegniemy. Rozmowa się fajnie klei. Pogoda super! Wszystko fajnie! Dzień był fajny i w ogóle my jesteśmy przecież fajni. No i przed nami pojawiła się sporych rozmiarów kałuża. Taka wielkości Fiata Tipo. Kulturalnie chcieliśmy ją sobie ominąć. Artur wyszedł na prowadzenie. Biegnę za nim i w pewnym momencie patrzę przed siebie i sobie myślę tak: „O! Ku*wa! Jaka piękna paproć!”.
No i podnoszę nogę, aby ją przekroczyć swoim biegowym trzewikiem, gdy wtem:
Pod liśćmi paproci ukrył się ni to korzeń, ni to gałąź. Wiem, że to coś było wbite w ziemie i na końcu było ostro zakończone. No i fantastycznie w to przy*#$@%^liłem stopą ♥
Gałąź uderzyła mnie w miejsce, gdzie kończy się but, a zaczyna kostka.
Stopa odskoczyła do tyłu, a ja poczułem jak prawie zmiata mnie z planszy. Cytując klasyka: „Mój świat zamigotał tysiącem barw”.
Powiedziałem Arturowi, że muszę przystanąć. Zrobiłem sobie kilkuminutową pauzę, po czym pobiegliśmy dalej. To był dopiero początek treningu. Gdzie tam jego koniec.
Gdy kończyłem 20 kilometrów i dotarłem do mieszkania, to zauważyłem, że lewa kostka jest tak jakby nieco większa:
Nie pozostało mi nic innego, jak udać się do fachowców z BlueBall.
Zgodnie z zaleceniami Krzysztofa, odstawiłem bieganie na całe 12 dni. W międzyczasie smarowałem kostkę maścią z domieszką diklofenaku dietyloamoniowego. Wkrótce z powrotem nawiązałem kontakt wzrokowy z kostką.
Bardzo mi jej brakowało 🙁
4. Rower.
W lipcu przejechałem więcej, niż przebiegłem. Przez kilkanaście dni, w trakcie kilku treningów, pokonałem ponad 160 km. Jedna z fajniejszych tras, którą sam sobie wytyczyłem, a później przebyłem, to tak poniższa:
Łącząc kilka rowerowych szlaków, można w krótkim czasie sporo zwiedzić. Trasa jest o tyle fajna, że prawdopodobnie także ją sobie kiedyś przebiegnę.
Ktoś chciałby się ze mną zabrać?
Ładnie poprowadzę, a i kawał opowiem.
Odpiszczcie.
Pilne!
Jeden komentarz
No tak już jest k#%wa z tym całym bieganiem. Człowiek się nastawia na życiówki a potem… też mam przerwę, zachciało mi się szybkiego lata… Tymczasem Chicago już za rogiem. O tym że chciałbym jeszcze pobiec na PB 1/2 w Pile za miesiąc to wspomnę tak tylko, mimochodem. Fizjoman mi teraz Achillesa miętosi i mówi abym pozostał przy nadziei (w kwestii Piły, bo Chicago to nawet na czworaka). Plus jest taki że zamówiłem sobie masażer wibracyjny, muhahaha, zawsze o takim gnacie marzyłem. Chrzanić to, idę jutro na rower.