Minął luty, minął marzec, a podsumowania danego miesiąca jak nie było, tak nie ma. Czas więc nadrobić zaległości. To jak wyglądał styczeń możecie przeczytać tutaj. Jak było w kolejnych dwóch miesiącach? Sprawdźmy.
Endo_luty:
W lutym przebiegłem 134 km. W porównaniu ze styczniem, w którym udało mi się zrobić 233 km, wyszło trochę marnie. Nie objętość, a jakość, była jednak w tym wypadku najważniejsza. 53 km pokonałem w Japonii, w co nadal jest mi ciężko uwierzyć.
W ramach tych 53 km odbyłem jeden, 10-km trening wokół Pałacu Cesarskiego w samym sercu Tokio. Kilka dni później przebiegłem Tokyo Marathon poprawiając życiówkę z Berlina o całe 10 minut.
Do Polski wróciłem 24 lutego, a pierwszy trening zrobiłem 6 dni po maratonie. Miało być 15 km w reprezentacyjnym tempie ok. 5:30 min/km. Ostatecznie wyniosło ono 4:55 min/km. Nogi niosły jak szalone, a myślami byłem jakieś 9 tys. km na wschód. Właśnie wychodziłem z metra na Shibuyi…
Endo_marzec:
Endomondo oświadczyło, że w marcu pokonałem 184 km. Po trochę niemrawym lutym, udało mi się wejść w standardowy weekendowy cykl treningowy. W soboty starałem się więc biegać 15 km w tempie ok. 5:00 min/km, a w niedzielę ponad 20 km w 5:15-5:20 min/km.
Ważnym punktem był XII Półmaraton Marzanny. Do Krakowa jechałem z myślą: „Genialnie by było złamać godzinę i trzydzieści minut. Jak się nie uda, to przecież w tym roku będzie jeszcze kilka możliwości, aby to zrobić”. Ostatecznie 1:30 h udało mi się złamać na tzw. „styk”. Pięć sekund więcej i na mecie nie byłoby już tak kolorowo.
Fajnie, że systematyczne bieganie poniżej 5 min/km nie sprawia mi już jakiegoś większego problemu. Do tego etapu doszedłem małymi krokami, zwiększając tempo co ok. 2 tygodnie o jakieś 10-15 sekund na kilometr.
Na chwilę obecną nie zamierzam przemycać do swojego treningu jakichś mocniejszych akcentów. Rok temu trenowałem pod złamanie 3:30 h w maratonie i po jakimś miesiącu przebieżek i interwałów pojawiła się kontuzja w dole podkolanowym. Postanowiłem wtedy, że od tej pory przede wszystkim będę się słuchał własnego ciała (jakkolwiek romantycznie to nie brzmi), niż usilnie trzymał jakiegoś treningu znalezionego w internecie. Nie twierdzę, że takie gotowe treningi to zło w najczystszej postaci. Metodą prób i błędów doszedłem jednak do wniosku, że rygorystyczne plany nie są dla mnie. Jak na razie się to sprawdza. Biegając po swojemu złamałem 1:30 h w półmaratonie. Gdybym miał to zrobić w ramach jakiegoś skomplikowanego planu treningowego, to zapewne kosztowałoby mnie to znacznie więcej wyrzeczeń.