W Krakowie startuję od kiedy zacząłem biegać. To właśnie tam – w 2015 roku – po raz pierwszy złamałem 1:30 h na dystansie półmaratonu, a 7 lat później poprawiłem ten wynik o całe 10 minut, meldując się na mecie po 1:19:33 biegu. W tym roku, po raz kolejny miałem wziąć udział w Cracovia Półmaratonie Królewskim. Wcześniej wystartowałem w nim w 2015 i 2021 roku. Tym razem to nie dobry wynik miał być najważniejszy. Miałem się sprawdzić jako pacemaker na 2 h dla mojego przyjaciela. Niestety we wrześniu okazało się, że z uwagi na kontuzję, przyjaciel nie dopisze. Po Siemianowickiej Piwnej Mili, w której wziąłem udział w przeddzień 9 edycji Cracovia Półmaratonu Królewskiego byłem nieco zmęczony. Wahałem się czy w ogóle jechać do Krakowa. Ostatecznie stwierdziłem, że to będzie mój ostatni mocny start w 2023 roku. Czy tak było w rzeczywistości?
Zapraszam na relację z 9. Cracovia Półmaratonu Królewskiego.
Po odbiór pakietu udałem się w dzień biegu. Tak jak wcześniej wspomniałem w pierwszym akapicie, w sobotę dałem z siebie wszystko w biegu, gdzie szybkie tempo było równie ważne, co szybka konsumpcja piwa. Nie ukrywam, że po biegu byłem mocno zmęczony. Z bólem serca wyłączyłem więc alarm po godzinie 6:00 następnego dnia. Ładnie się ubrałem, równie fajnie zjadłem bułkę z dżemem i ruszyłem w blisko godzinną podróż do grodu Kraka.
Co najważniejsze, tym razem byłem bardziej przygotowany, niż w 2021 roku i już nie musiałem się bawić w kserokopiarkę:
Bez problemu zaparkowałem koło M1, po czym skierowałem się w stronę Tauron Areny, aby odebrać pakiet startowy.
Co wchodziło w jego skład?
Okolicznościowy worek, numer startowy, żel, orzeszki i baton.
Chwilę pospacerowałem po niewielkim EXPO, po czym usiadłem na podłodze podpierając jedną ze ścian. Pogoda tego dnia wydawała się być idealnie spasowana do szybkiego biegania, ale w ogóle nie nadawała się na ponad godzinne oczekiwanie na strzał startera. Wolałem siedzieć cieple, niż stać na chłodzie.
Wkrótce ruszyłem z powrotem w kierunku samochodu, aby się przebrać w strój startowy.
Początkowy brak problemu z zaparkowaniem samochodów szybko przeistoczył się w walkę o każdy możliwy skrawek przestrzeni. Koło mnie przesunięto motor, aby móc zmieścić jeszcze jeden samochodów. Kulturalnie schowałem się w środku auta i wykorzystując fakt, że wszystkie 3 szyby z tyłu są przyciemniane, przywdziałem swoje biegowe szaty. Na samą górę ubrałem pelerynę, która miała mnie ochronić przed chłodem i wiatrem.
Dodam, że zdjęcie, które znalazłem na jej opakowaniu jakoś bardziej przypominało okładkę filmów dla dorosłych, niż fotografię reklamującą uroki chodzenia w przeciwdeszczowym ponczo.
W tym miejscu od razu się wytłumaczę. Ja takich filmów nigdy nie oglądałem! To kolega mi mówił, że tak chyba jest. Czy coś…
Nie ważne.
Z powrotem ruszyłem w stronę Tauron Areny.
Ludzi było już o wiele więcej, niż jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej. Akurat rozpoczynała się rozgrzewka. Ominąłem wszystkich bokiem, po czym zacząłem zmierzać do swojej strefy startowej.
Po drodze udało mi się namierzyć pewien samochód na węgierskich blachach. W środku znajdował się CEO Benedek Team, a także zawodniczki i zawodnicy, którzy są w stanie wygrać 4 biegi w trakcie jednych zawodów. Tam gdzie są testy antydopingowe albo się nie pojawiają, albo wygrywają, ale po czasie się okazuje, że w organizmie mieli coś więcej, niż tylko izotonik.
Jest i ona – moja żółta strefa.
Z marszu do niej wszedłem i rozpocząłem rozgrzewkę. Do startu pozostało już wtedy jakieś 15 minut. Ani się nie obejrzałem, a z kwadransa zostało kilkadziesiąt sekund.
Wziąłem ostatni łyk wody, rozdarłem na strzępy swoje czerwone ponczo, po czym rozpoczęło się odliczanie w rytm bijącego serca. Emocji było co nie miara. Jeszcze kilka tygodni wcześniej byłem pewny, że będę startował z dalszej strefy. Teraz byłem kilka metrów za elitą. Celem nie były 2 h, a wynik w okolicy 1:20 h.
Plan na bieg był niezmienny – miałem dać z siebie wszystko i zobaczyć co z tego wyjdzie.
3…2…1… ruszyliśmy!
Trasa różniła się od tej z 2021 roku. Wtedy od razu kierowaliśmy się w stronę Wisły. Tym razem biegliśmy zupełnie w przeciwnym kierunku. Naszym celem na najbliższe 4 kilometry było dotarcie na krakowski rynek.
Początek był żwawy. Wkrótce po pierwszym zakręcie pojawiło się oznaczenie 1-ego kilometra. Garmin oznajmił, że pierwsze 1000 m trwało 3 minuty i 44 sekund. Wbrew pozorom, czasami nawet wśród kilku tysięcy biegaczek i biegaczy, ciężko jest znaleźć kompanów na dłuższą chwilę. Szczególnie w tak szybciej grupie.
Na początku jakoś to szło i znajdowałem się w środku kilkudziesięcioosobowej grupy. Było raźnie i w grupie można się było schronić przed wiatrem i chłodem. Drugi kilometr trwał o 2 sekundy dłużej, niż poprzedni. To było właśnie tempo, którego chciałem się trzymać od początku, do samego końca. Choć od rozpoczęcia biegu nie minęło nawet 10 minut, wśród mojej ekipy zdążyły się już pojawić pierwsze wyrwy, tąpnięcia, a w konsekwencji tego – prześwity. Miałem do wyboru, albo zabrać się z szybką grupą, albo zwolnić o kilka sekund. Wiedziałem, że w tempie 3:45 min długo nie pociągnę, więc wybrałem opcję numer dwa.
3 km – 3:48
4 km – 3:44
Z lewej strony widziałem już zarys Bazyliki Mariackiej. Aby do niej dotrzeć musiałem najpierw szerokim łukiem obiec planty. Chwilę później zameldowaliśmy się na ulicy Floriańskiej.
Proszę Państwa!
Co tam się działo!
Doping onieśmielał. Gdziekolwiek nie spojrzałem widziałem tłumy ludzi, którzy mocno nas wszystkich dopingowali. Niesiony ich okrzykami przyspieszyłem. Były momenty, w których poruszałem się w tempie 3:35 min/km. Znacznie powyżej tego, które zapewniało mi dotarcie do mety bez jakichś większych przeszkód. Postanowiłem więc się opamiętać i zwolnić.
Przebiegłem przez środek rynku.
Piąty kilometr pokonałem w 3:47 min.
Cały czas było z górki, tak więc choć rozum podpowiadał: „Zwolnij synu!”, to grawitacja i tak robiła swoje. Kolejny – szósty kilometr był najszybszym ze wszystkich. Pokonałem go w czasie 3:39 min.