Gdy publikuję niniejszy tekst, kalendarz na ścianie pokazuje datę 22 października 2024 roku. Dokładnie 10 lat temu postanowiłem zawalczyć o możliwość startu w Tokyo Marathon 2015. W tym celu powołałem do życia blog biegowy o jakże chwytliwej nazwie: drogadotokio.pl. Dzięki tej stronie miałem znaleźć sponsorów na wyjazd do stolicy Japonii. No i w zasadzie tyle. Wykupując domenę w życiu bym się nie spodziewał tego, że coś – co miało być walką o realizację tego jednego, konkretnego marzenia, stanie się projektem mojego życia. Niesamowitą przygodą, która trwa i – na całe szczęście – nie zamierza się skończyć.
O tym kiedy i jak powstała strona, dowiecie się z tekstu, który powstał na 1. urodziny. Podzieliłem go na dwie części. Pierwszą znajdziecie: tutaj, a drugą tu. Nie chcę więc tutaj powielać tego, co napisałem blisko 9 lat temu.
Tak w wielkim, telegraficznym skrócie: o możliwości wyjazdu do Tokio dowiedziałem się będąc u przyjaciół w Irlandii. Pamiętam, że szedłem z łazienki do pokoju, albo… było to na odwrót? Sprawdzając pocztę w telefonie przeczytałem wiadomość, że Tokio chce, abym je odwiedził.
Z wrażenia, to tak jak stałem, to sobie z usiadłem. Chwilę później poszedłem na trening myśląc o tym co zrobić, aby zdobyć kasę na wyjazd. Po kilkunastu kilometrach miałem już w głowie plan. Niech to będzie blog, a także media społecznościowe. Zdobędę patronat medialny jakiegoś dużego medium. Powalczę o patronat prezydenta miasta, a następnie z zegarmistrzowską precyzją będę wędrował palcem po Google Maps. Poszukam firm, które może zechciałyby mi pomóc, a następnie zainicjuję i odbędę wiele spotkań starając się zdobyć środki finansowe na wyjazd. To był mój przepis na sukces. I wiecie co? Przepis może i był skomplikowany, ale ciasto wyszło z tego wyborne. O zakalcu nie było mowy.
Ciężko jest mi podsumować co wydarzyło się przez te 10 lat mojej drogi do Tokio. Mimo wszystko spróbuję. I nie, nie będę Was tutaj zarzucał statystykami związanymi m.in. z liczbą odwiedzin.
Statystyki zostawmy statystykom.
Zapraszam!
1. Początek.
Wszystko, co tworzy się zupełnie od podstaw jest przeważnie niezwykle stresującym doświadczeniem. Można mieć przecież fajny pomysł, ale wystarczy, że zabraknie siły przebicia i wszystko spali na panewce. Pamiętam, że na początku mocno przeżywałem fakt, że skoro zakładam bloga, to wypadałoby coś napisać, co nie? Tylko o czym? Sam biegałem dopiero od dwóch lat. Nie czułem się na siłach, aby tworzyć teksty o charakterze poradnikowym. Rzucać na boki jakimiś złotymi – biegowymi radami i udawać, że się na tym znam.
Zamiast tego skupiłem się na tym, w czym czułem się najlepiej. Zabrałem się za pisanie relacji. Pierwsza, która zawitała na stronę, była relacją z 40. BMW Berlin Marathon. Dodatkowo wpadłem na pomysł, aby stworzyć kącik pt: Poradnia dr Etkera. Zacząłem pisać o Japonii, a także o bieżących treningach. Mijały tygodnie, a tekstów na stronie było coraz więcej.
W międzyczasie zacząłem zdobywać kolejne patronaty. Z każdego byłem bardzo dumny. Ze wszystkich największe wrażenie zrobił na mnie patronat Bieganie.pl. Dla osoby, która z tej strony zaczęła czerpać wiedzę o bieganiu, możliwość pojawienia się na stronie głównej, było wydarzeniem bez precedensu. Serio!
Z każdym kolejnym wpisem zacząłem poznawać coraz więcej ludzi dobrej woli, którzy np. wspomnieli o mnie na swoich FB. Pamiętam, że po wpisie Jerzego Skarżyńskiego mojego FB polubiło chyba z 300 osób. Dla mnie to był jakiś kosmos. Ledwo przecież dobijałem do 200 polubień. Przecież ja byłem świeżo po przeczytaniu jego książki „Maraton i ultramaratony”, a on wrzuca u siebie takie coś:
Po powrocie z Tokio miałem już nie tyle miejsce, dzięki któremu mogłem powalczyć o wyjazd, ale także miejsce, w którym mogłem zacząć się Wam zwierzać z kolejnych wypraw. Taki mój osobisty kawałek Internetu, który zacząłem pielęgnować, aby się rozrastał i docierał do coraz większej rzeszy ludzi.
Systematycznie na stronie pojawiały się autorskie teksty pokroju: „Co w pakietach startowych piszczy„. Znacznie więcej działo się na FB, a później także na Instagramie.
A propos mediów społecznościowych… Mam taką złotą zasadę, że odpisuję na każdy komentarz. Skoro ktoś miał ochotę się do mnie odezwać, to ja będę miał jeszcze większą, gdy ten kontakt odwzajemnię.
Zacząłem to robić pierwszego dnia i będę to robił do ostatniego.
2. Współpraca barterowa.
W historii strony było kilka współprac barterowych. Wtedy jeszcze nie było prawa, które nakazywałoby mi o tym wspominać, ale ja – będąc fair w stosunku do Was – sam się do tego przyznawałem.
Pierwszym, znaczącym dealem było dla mnie nawiązanie współpracy z firmą SONY. Czujecie to? Chłopiec z Siemianowic Śląskich pisze do giganta, że leci do Tokio i chciałby porobić zdjęcia w trakcie biegu nie bojąc się tego, że mu deszcz zaleje telefon i guzik z tego będzie. A wiecie co robi gigant? Przysyła mu nową SONY Xperia Z3 Compact. To był rok 2014, a ten telefon kosztował chyba z miliony monet.
Mózg roz…..
Moim pierwszym i w zasadzie jedynym partnerem technicznym był sklep Zalando, który 2 razu w roku przesyłał mi wołczer, aby mógł kupić sobie jakieś buty czy biegowe odzienie. Wszystko co sobie za to nabyłem drogą kupna, od razu brałem na testy, a stosowny tekst pojawiał się na stronie.
W międzyczasie nawiązałem współpracę z czeską organizacją biegową RunCzech, w której zakochałem się całym swoim sercem, po minięciu mety w Ołomuńcu. To jak oni organizują biegi, to jest po prostu mistrzostwo świata!
Jako jedyny bloger z Polski, zostałem zaproszony na kilkanaście biegów, które RunCzech organizował w Czechach. Gdy tak sobie siedziałem w sycylijskiej restauracji w Pradze, z samymi VIPami i szychami przez dusze „SZ”, jako jedna z 3 osób z Polski, czułem się równie zaszczycony, co zdziwiony. W Polsce są przecież o wiele głośniejsze nazwiska niż „Bogdoł”.
Dlaczego ja?
Z czasem znalazłem odpowiedź na to pytanie. Okazało się, że urzekła ich moja autentyczność. Woleli związać się z kimś, kto przekaże emocje, a nie ma po prostu więcej kliknięć i polubień.
Dziwnie było jeść w hotelu z biegaczami, którzy kilka miesięcy wcześniej przykładowo wygrywali maraton w Nowym Jorku, a na schodach móc porozmawiać z Aleksandrą i Błażejem Brzezińskimi czy Agnieszką Gortel-Maciuk, z którą kontakt utrzymuję do tej pory.
Choć w życiu otrzymałem kilka pakietów startowych, każda relacja została przeze mnie opisana w taki sposób, jakbym takiego pakietu nie otrzymał. Zawsze polecałem Wam biegi, w których sam brałem udział i w których z chęcią pobiegłbym ponownie.
Z takich ciekawszych barterów była współpraca z firmą Lufthansa. Pamiętam jak ciężko było namierzyć osobę decyzyjną, która zajmowała się tą częścią Europy. Prawie shakowałem Google, aby się tego dowiedzieć. Biletów lotniczych niestety nigdy nie otrzymałem, ale w zamian za wpis na FB dostałem kupony do Businnes Lounge na lotnisku we Frankfurcie. To i tak było coś!
Lecąc do Nowego Jorku i Bostonu mogłem się poczuć jak król. Jadłem i piłem co chciałem siedząc na uber wygodnym fotelu.
Wtedy do mnie dotarło, gdzie ja dzięki tej swojej stronie zawędrowałem. Dzięki niej w 2015 roku poleciałem do Tokio, a teraz siedzę czekając na lot na maraton do Bostonu, aby odebrać medal World Marathon Majors.
Bajka!
Niezmiernie cieszy mnie fakt z nawiązania współpracy z BlueBall w Siemianowicach Śląskich. Pracują tam sami magicy.
Już wielokrotnie stawiali mnie na nogi. W ciągu tych 10 lat doświadczyłem już chyba wszystkich kontuzji świata
2. Ludzie.
Przez 10 lat prowadzenia niniejszej strony poznałem wielu niesamowitych ludzi. To właśnie Wy zawsze byliście dla mnie najważniejsi. I zawsze będziecie.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jaką wielką radość sprawa mi fakt, że ktoś do mnie podejdzie i rzuci krótkie: „Cześć! Miło Cię poznać i fajnie się czyta te Twoje relacje”. Wtedy każdemu mówię, że to super, że ktoś to czyta, oprócz mojej rodziny. Także tej z Niemiec.
Wielokrotnie było tak, że zaczepialiście mnie na treningu, w sklepie, a nawet… na Tokyo Sky Tree, kiedy w tłumie Japończyków usłyszałem: „Marek?!?”. Proszę Was – róbcie tak dalej. Wtedy czuję, że to co robię ma jakiś taki jeszcze większy sens.
Udało mi się nawiązać wiele przyjaźni. Kilka z nich okazało się być przyjaźniami (mam nadzieję! – dop. red.) na całe życie. Dzwonimy do siebie nie tyle w sprawach biegowych, co po prostu prywatnych. Gdyby nie droga do Tokio, raczej moglibyśmy na siebie nigdy nie trafić.
Na FB obserwuje mnie obecnie ponad 1500 osób. Czy to dużo? Czy mało? Nie wiem… Wiem, że w trakcie tych 10 lat kilka osób uciekło. Zazwyczaj było to wtedy, kiedy poruszałem jakieś niebiegowe tematy, bądź aktywowałem moje specyficzne poczucie humoru, które mogło komuś nie siąść. Rozumiem to i akceptuję. Nie jestem przecież w stanie wszystkich zadowolić.
Ostatnio przejrzałem sobie jedne z pierwszych wpisów. Przypomniałem sobie o osobach, które żywo komentowały moje pierwsze wypociny. Szczególnie w momencie boomu na bieganie, a więc okolicach roku 2014-2016.
Jedną z takich osób był Tomasz, który często odzywał się do mnie na FB. Tomasza udało mi się spotkać dwukrotnie: raz przed Maratonem Cyborg, a drugi raz przed połówką Wizzair w Katowicach. Rozmawialiśmy dosłownie przez chwilę, ale czuliśmy taki specyficzny wibe. Wiecie – znacie kogoś bardzo krótko, a czujecie, że tak naprawdę znacie się tyle, że ho ho!
Jakiś rok po naszym drugim spotkaniu dowiedziałem się od znajomej, że Tomasz przegrał walkę z chorobą.
Nigdy nie wstydziłem się łez.
Wtedy tym bardziej nie zamierzałem tego robić.
3 komentarze
No to teraz już poznałem prawie dogłębnie człowieka, który o 5:30 człapie mi pod oknami xD
Gratulacje dowiezienia 10 rocznicy, zaangażowania i wytrwałości.
Już wiem, że za kolejne 10 lat też będę czytał taki wpis.
Głośniejszy od Majki i tak chyba nie jestem, co nie? :/
Niee! Ja dzięki tobie nie musze patrzeć na zegarek ! Dziękuję!