Abbott Chicago 5K.
Podobnie jak miało to miejsce w trakcie mojego pobytu w Nowym Jorku w 2019 roku, tak i tym razem miałem wziąć udział w biegu na 5 kilometrów, który był rozgrywany w przeddzień maratonu.
Start Abbott Chicago 5K przewidziano na godzinę 7:30. Rano odczuwalna temperatura miała wynosić zaledwie kilka kresek powyżej zera. Postanowiłem więc ubrać legginsy, ciepłą bluzę, a na głowę czapkę z pakietu startowego.
Wstyd się przyznać, ale na start biegu z mojego hostelu, miałem jakieś 300 metrów. Szybko znalazłem się więc na miejscu i zacząłem szukać swoich rodaków.
Tego typu przedmaratońskie piątki biegnie się zazwyczaj na sporym luzie. Chodzi w nich o dobrą zabawę, a nie walkę o nową życiówkę. Tak miało być i tym razem.
Chodziłem od biegacza do biegaczki, a Polaków jak nie było, tak nie ma. Jedynym rodakiem był Andrzej, który był wolontariuszem. Porozmawiałem z nim chwilę. Docieraliśmy się może kilkadziesiąt sekund, a później odkryliśmy, że mamy tak dobry kontakt, jakbyśmy co najmniej siedzieli w szkolnej ławce. Później okazało się, że Andrzeja będę miał okazję jeszcze kilka razy spotkać.
Chwilę później wszedłem na żywo popełniając taki oto materiał:
W niedługim czasie udało mi się znaleźć kilku Polaków, z którymi pokonałem część trasy. Kwadrans przed startem wszedłem do swojej strefy.
Wkrótce odśpiewano hymn, a później ni stąd, ni zowąd – rozpoczęliśmy bieg. Szerokim łukiem skręciliśmy w lewo, by po chwili zmienić kierunek.
Przed nami pojawiła się blisko kilometrowa prosta.
Na jej końcu skręciliśmy w prawo, by po kolejnych dwóch zakrętach dotrzeć do kolejnej, kilometrowej prostej. Kilometrowych prostych przecież nigdy na wiele, prawda?
Dookoła pojawiły się wieżowce. Raczej na pewno zrobiły to już o wiele wcześniej, ale dopiero wtedy jakoś bardziej je dostrzegłem. To była betonowa dżungla. Królował nad nią niepodzielnie Willis Tower, na którego – kilka dni wcześniej – udało mi się wjechać. Na jednym z przeźroczystych balkonów spoglądałem wtedy w dół na drogę, którą obecnie się poruszałem.
Tempo było raczej z gatunku tych konwersacyjnych. Pierwszy kilometr pokonałem w czasie 5:16 minut. Drugi było o całe 13 sekund szybszy. Zresztą ciężko jest mi dokładnie oszacować tempo. Ślad GPS prezentuje się następująco:
Wygląda na nim, jakbym się miotał na trasie jak jakiś szatan. W zasadzie tak było. Zbijałem piątki i robiłem zdjęcia. Bieg najkrótszą możliwą drogą nie był dla mnie najważniejszy. Mimo wszystko nie wbiegałem do budynków, co może sugerować ślad z Garmina.
Na końcu kolejnej prostej skręciliśmy w prawo. Znaleźliśmy się przy Riverwalk. Był to zdecydowanie najładniejszy fragment trasy. Z lewej strony był fragment ujścia do jeziora Michigan, a przed nami pojawiła się zjawiskowa panorama miasta.
Aż musiałem przystanąć na środku i zrobić takie oto zdjęcie:
Na końcu prostej skręciliśmy ostro w prawo i teraz biegliśmy w przeciwnym kierunku. Ponownie mieliśmy nad głowami biurowce, które nie należały do najmniejszych.
Za wspomnianym wcześniej Willis Tower skręciliśmy w lewo.
Wszystko co dobre niestety szybko się kończy. W oddali widziałem już metę.
Chciałem się jeszcze nieco podelektować tym biegiem, więc szybko zwolniłem i zrobiłem kilka dodatkowych zdjęć.
Mimo wszystko systematycznie zbliżałem do finałowej maty z pomiarem czasu. No cóż, niech będzie. Pokonałem ją, a na mojej szyi zawisł pamiątkowy medal.
Po kilkuminutowym truchcie dotarłem do hostelu, po czym – nie zgadniecie! Wybrałem się na kolejny, wielokilometrowy spacer. Jak zwiedzać, to na całego. Żal siedzieć w pokoju, gdy wokół tyle się dzieje.
Po powrocie rozłożyłem na panelach mój zestaw startowy, z którego miałem jutro skorzystać.
Przy okazji zabarykadowałem tymi rzeczami dojście do toalety. Kilka osób na początku miało mi to za złe, ale ostatecznie zostało mi to wybaczone i korzystali z WC piętro niżej. Przedstartowa kapliczka to rzecz święta.
3 komentarze
Eee nie opowiadaj że Nike tak zdoopczyło tą kolekcję – prawie wszystko było wyjątkowo brzydkie, fakt, ale nie czapka z daszkiem 😎 imho ładniejsza od niebieskiej Run Happy Brooksa, która notabene rozeszła się jak świeże bułeczki (Brooks). Co do piwa to niepotrzebnie ofotografowałeś tą puszkę – dali mi na mecie w rękę, już otwarte to wziąłem, wypiłem, puszkę wyrzuciłem…:/ nawet nie zauważyłem że Finisher i że z logo maratonu. I jestem teraz zły na siebie bo mogło się staropolskiej tradycji stać zadość i puszka po wypitym napoju powędrowałaby na szafę a tak lipa…:)))
Super recenzja, super foty, jeszcze raz pozdrawiam serdecznie!
Fakt. Może czapka im się udała 😉
Fajnie, że udało się spotkać! 🙂
Nie przeczytałem na raz bo byłem w pracy, ale gdy tylko była chwila to wracałem do relacji. Super przygoda i zazdroszczę. Też mi się marzy udział w jakimś maratonie z tych większych chociaż wiem jak trudno się dostać.