Maraton.
Budzik nastawiłem na godzinę 5:00, ale nie za bardzo wiem po co. Przez pierwsze dwie nocy budziłem się o godzinie 2:30 (za każdym razem co do sekundy). W kolejne dni nie było wcale lepiej. Za każdym razem było tak samo: 2:30 i oczy jak latary, później toaleta, głód do 7:00, a następnie śniadanie i wyjście na miasto. Powrót po 19:00, edycja zdjęć, prysznic i… pobudka o 2:30. I tak w koło Macieja.
W noc maratonu spałem jednak jakby dłużej. Oczy otworzyłem o godzinie 4:00, co było dla mnie sporym zaskoczeniem.
Po 5:30 poszedłem na śniadanie, spakowałem worek i zacząłem spełniać swoje kolejne marzenie. Nie ukrywam, że powrót do Chicago i spacer w kierunku swojej strefy startowej, było moim marzeniem. W 2018 roku przeżyłem tu tak wiele intensywnych chwil, że naturalnie, iż chciałem to jeszcze kiedyś powtórzyć.
Gdy wychodziłem z hotelu, to zgodnie z przewidywaniami, było jeszcze ciemno. Maraton w Chicago rozpoczyna się o godzinie 7:30. Wiadomo, że na starcie trzeba się odpowiednio wcześniej pojawić. Trzeba przecież znaleźć swój gate, okrążyć park, poddać się kilku kontrolom, oddać rzeczy do depozytu, po czym wbić się do strefy startowej. O kolejkach do toalety nawet nie wspominam.
Moja bramka z numerem 4 znajdowała się od razu przy hostelu. Ruszyłem w kierunku długich, metalowych płotków. Na ich końcu sprawdzono czy posiadam numer startowy, a także skorzystano z wykrywacza metalu. Po kilku sekundach znalazłem się na terenie biegowego miasteczka.
Prostą drogą dotarłem w okolicę Fontanny Buckingham, którą możecie kojarzyć z czołówki „Świata według Bundych”. Wszędzie panował mrok, który co jakiś czas był przerywany reflektorami melexów, w których znajdowali się policjanci. Teren był ściśle strzeżony.
Po godzinie 6:20 słońce zaczęło się nieśmiało budzić do życia. Gdy zaczęło wschodzić dotarło do mnie gdzie się znalazłem i że za chwilę ponownie stanę na starcie jednego z najlepszych maratonów w historii mojego biegania.
Znalazłem sobie ustronne miejsce, w którym ściągnąłem dres, nasmarowałem wazeliną co trzeba i wypełniłem pas spodni kilkoma żelami. Oddałem rzeczy do depozytu, po czym ruszyłem w kierunku swojej strefy startowej.
Gdy się rejestrowałem, to podając swoją ówczesną życiówkę, zostałem przydzielony do strefy z literą „C”.
Na sporym placu dostrzegłem wejście do mojej strefy. Ponownie musiałem odsłonić numer startowy, po czym… ponownie spotkałem Andrzeja! To było chyba przeznaczenie, bo znalezienie go graniczyło z cudem. Chwilę pogadaliśmy po czym życzył mi udanego biegu.
Szybka toaleta i po 7:15 zameldowałem się w swojej strefie. Ponownie stałem na środku szerokiej kilkupasmówki, która odgradzała od siebie dwa, równie ciekawe parki: Millennium i Maggie Daley.
Spojrzałem za siebie i moim oczom ukazał się widok kilkudziesięciu tysięcy głów. Wziąłem łyk izotonika, porzuciłem bluzę, po czym wróciłem na sam środek trasy. Już myślałem o zdjęciu, które sobie zaraz tam zrobię.
Odśpiewano hymn i ruszyła elita. Zanim dotreptaliśmy do bramy startowej minęło z kilkanaście minut. Po grupie „A”, ruszyli biegacze z „B”. My byliśmy następni w kolejce.
Nieśmiały marsz zamienił się w trucht. Brama startowa była już na wyciągnięcie ręki. Włączyłem Garmina i rozpocząłem blisko czterogodzinną imprezę biegową, którą zapamiętam do końca swoich dni.
Wkrótce po rozpoczęciu biegu ponownie spojrzałem za siebie. A następnie wykonałem zdjęcie, o którym chwilę wcześniej Wam wspominałem.
Zaczynałem w strefie „C”, gdzie startowali biegacze na wynik 3:20-3:30 h. Ja zamierzałem biec nieco dłużej. Stąd też stałem tak sobie i rozglądając się dookoła, przepuściłem tych, którzy walczyli o ww. czas.
Przede mną pojawił pierwszy wiadukt (?). Choć może był to raczej tunel? Część śródmieścia składa się z kilku kondygnacji. Jest to jakby miasto pod miastem. U góry pną się wysoko wieżowce, natomiast poniżej można znaleźć liczne drogi, a nawet sklepy i miejsca użyteczności publicznej. To takie jakby pod_Chicago.
Zaraz przed schowaniem się do cienia dostrzegłem pierwszą flagę Polski. Wraz z ukraińską powiewały już na samym początku. Krzyknąłem głośno: „Polskaaaa!!!”. Po tych słowach flaga jakby szybciej zaczęła się poruszać.
Po wybiegnięciu z tunelu trafiliśmy na pierwszy most zwodzony, a także na czerwoną wykładzinę. Cztery lata temu dziwiłem się, po co ją tam rozłożyli? Bo jeżeli specjalnie dla mnie, to wcale nie trzeba było. Pamiętam, że wtedy padało. Zbiegłem wtedy na chwilę z ww. wykładziny i od razu zorientowałem o co chodzi. Posadzka była metalowa i było tam tak niesamowicie ślisko, że w sekundę potulnie wróciłem na wykładzinę i gdziekolwiek się jeszcze nie pojawiła na trasie – od razu z niej korzystałem.
Czekał nas skręt w lewo. Wszyscy kulturalnie przytulili się do lewej strony, no ale po prawej też przecież stoją kibice.
Wyciągnąłem dłoń, krzyknąłem głośno: „HEY!!!!” i zakręcając w lewo przy barierkach, zbiłem z trzydzieści pięć piątek. Impreza właśnie się rozkręcała! Minąłem dopiero oznaczenie 1-ego kilometra. Strach się bać co będzie dalej!
No właśnie, zanim się nie obejrzałem, a minąłem pierwsze 1000 metrów. Czas? Już podaję -> 5:01 min. Cholera, zdecydowanie za szybko! Tego dnia przecież nie zależało mi na tym, aby dotrzeć do mety w tak krótkim czasie. Podobnie jak w biegu na 5 km, tak i teraz chciałem celebrować każdy centymetr trasy. W Chicago jestem prawdopodobnie ostatni raz w życiu, więc trzeba się skupić i jak najwięcej zapamiętać. Zrobić kilkaset zdjęć i opóźniać dotarcie do mety, jak tylko będę w stanie.
Przyznam się, że nie bardzo mi to wychodziło. Od kiedy nauczyłem się biegać szybko, zapomniałem jak to jest biec wolno. Przez pierwsze kilka kilometrów sam się w myślach opieprzałem: „Synek! Zwolnij!!!”. Później się już poddałem. Tempo z całego biegu wyszło 5:17 min/km. Miało być o ponad 20 sekund wolniejsze.
Po zakręcie w lewo trafiliśmy na 500 metrową prostą. No i te wieżowce, jak i kolejne proste – królowały przez pierwsze 8 kilometrów trasy.
Zacząłem wypatrywać szikagoskiej Polonii.
Rozglądam się w lewo, gapię się w prawo, ale jak jej nie było, tak nie ma. Cóż, kolejny zakręt w lewo i w kadrze wyrosła mi 1,5 km prosta. Chwilę później dotarłem do kolejnego mostu.
W oddali dostrzegłem wizytówkę miasta – słynny teatr Chicago.
Zatrzymałem się na środku drogi i zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie:
Zdjęcia robiłem od tej pory dosłownie co chwilę. Przybijałem piątki i głośno dziękowałem za doping. Ludzi było od groma! Szczelnie wypełniali całą trasę. Nie było miejsca, w których by ich nie było. Wyglądało to wprost obłędnie. Każdemu biegaczowi życzę tego, aby mógł to choć raz przeżyć. Wtedy dopiero odkryje, czym jest doping przez duże „De”. Teatr zostawiliśmy za plecami.
Tym razem skręciliśmy w prawo.
Po kilkuset metrach czekał nas ponowny skręt w prawo. Przed nami – zgadza się! – czekała nas kolejna prosta. Ale zaraz zaraz! Ja kojarzę to miejsce!
Obróciłem się za siebie i pojawił się on – Chicago Board of Trade. Jest to niewątpliwej jeden z piękniejszych budynków, które widziały moje oczy.
Wygląda tak monumentalnie, że kiedyś napisałem, że mógłby się pojawić w jakimś Batmanie. Jest jakby żywcem wyjęty z Gotham City. No wiecie co? On pojawił się w filmie:
Zrobiłem kolejne zdjęcia i pognałem przed siebie. Ale hej! Widzę kogoś w polskich barwach.
Szybko skręciłem w lewo i aparat poszedł w ruch:
Po chwili trafiłem na kolejnych kibiców:
Gorąco podziękowałem im za doping i wkrótce moje stopy ponownie dotarły do mostu.
Czy wybrałem czerwoną wykładzinę?
Oczywiście! Bez najmniejszego wahania.
Kolejną prostą można by podzielić na dwie części: na prawą – zatłoczoną i lewą – zupełnie pustą.
Wybrałem bramkę numer 1 i wraz z kilkunastoma biegaczami, poruszałem się lewą stroną.
Zrobiłem to przede wszystkim z uwagi na kibiców. Skoro oni byli tam dla mnie i tak licznie przybyli, aby nas dopingować, to głupio byłoby tego nie docenić. Z lewej strony nikogo tam nie mieli.
Znowu zacząłem przybijać piątki i głośno dziękować im za ich zaangażowanie.
Minąłem oznaczenie 5-ego kilometra:
Czas: 25:28
Średnie tempo: 5:06 min/km
Było zdecydowanie za szybko, więc obiecałem sobie, że zrobię wszystko, aby kolejne piątki były wolniejsze.
3 komentarze
Eee nie opowiadaj że Nike tak zdoopczyło tą kolekcję – prawie wszystko było wyjątkowo brzydkie, fakt, ale nie czapka z daszkiem 😎 imho ładniejsza od niebieskiej Run Happy Brooksa, która notabene rozeszła się jak świeże bułeczki (Brooks). Co do piwa to niepotrzebnie ofotografowałeś tą puszkę – dali mi na mecie w rękę, już otwarte to wziąłem, wypiłem, puszkę wyrzuciłem…:/ nawet nie zauważyłem że Finisher i że z logo maratonu. I jestem teraz zły na siebie bo mogło się staropolskiej tradycji stać zadość i puszka po wypitym napoju powędrowałaby na szafę a tak lipa…:)))
Super recenzja, super foty, jeszcze raz pozdrawiam serdecznie!
Fakt. Może czapka im się udała 😉
Fajnie, że udało się spotkać! 🙂
Nie przeczytałem na raz bo byłem w pracy, ale gdy tylko była chwila to wracałem do relacji. Super przygoda i zazdroszczę. Też mi się marzy udział w jakimś maratonie z tych większych chociaż wiem jak trudno się dostać.