Słońce zaczęło sobie coraz śmielej pogrywać. Z porannego chłodu już niewiele zostało. Było ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Czułem, że gdybym mimo wszystko miał dzisiaj łamać 2:55 h, to raczej nie dałbym rady. Przede wszystkim z racji tego, że miałem już w nogach 3/4 Chicago. Wielogodzinne spacery mocno obciążyło moje dolne kończyny. Wkrótce miałem się o tym przekonać na własnej skórze.
Rozpoczynając mierzenie od mostu, to ta długa prosta wynosiła dokładnie 3 kilometry. Zazwyczaj takie proste działają na mnie niezwykle odmóżdżająco. Nie tym razem. Gdzie się nie spojrzałem, tam coś się działo.
Z prawej było widać drapacze chmur. Jeden z nich szczególnie wyróżniał się na ich tle. Był nim Chicago 360 – drugi, poza Willis Tower, znany punkt widokowy. U podnóża, spoglądając w górę, robił niesamowite wrażenie.
Zaczęły się pierwsze zdjęcia z kibicami i osobami zabezpieczającymi trasę:
Za stacją BP skręciliśmy w prawo, aby następnie odbić w lewo.
Dotarliśmy do Parku Lincolna. Nadmiar asfaltu i betonu ustąpił miejsca zieleni.
W tle dostrzegłem irlandzkich dudziarzy.
To co, to może zdjęcie Panowie?
Po lewej stronie pojawiło się kilkanaście TOI-TOI’ów. Gdybym walczył o nowy PB zapewne zagłuszyłbym Matkę Naturę i pobiegł dalej. Ale czy dzisiaj gdzieś mi się spieszyło? Na szczęście nie.
Spokojnie załatwiłem to, co miałem załatwić i wróciłem do biegu.
Dotarliśmy do oranżerii i ogrodu botanicznego. To oznaczało nic innego jak to, że teraz będzie na nas czekał ostry skręt w prawo, a następnie w lewo. Już się szykowałem do tego pierwszego, gdy przed sobą zobaczyłem kilku kolesi, którzy grali mocnego rocka. Nie mogłem sobie odmówić kolejnego zdjęcia.
Podziękowałem im brawami i już się szykowałem do tego drugiego skrętu, gdy dostrzegłem plecy pewnego Szwajcara. Do koszulki miał przyczepione to, co ja będę miał przyczepione w trakcie maratonu w Bostonie. Gdy kończysz Majora, to oprócz numeru startowego, który należy umieścić z przodu, dostajesz na plecy właśnie taką kartkę z informacją, że dzisiaj kończysz Majora. Reszta może to albo docenić zagadując (ja właśnie tak zrobiłem), albo po staropolsku, z dzikiej zazdrości, odwrócić główkę w drugą stronę.
Pogratulowałem mu Chicago, jako ostatniego maratonu na liście. Na sam koniec chciałem zrobić pamiątkowe zdjęcie, na którym wskazuję właśnie na wspomnianą wcześniej kartkę.
Palec mi niestety zjechał i wskazałem na jego szwajcarski zadek.
Ja się tak tutaj rozpisałem, a dopiero teraz dotarłem do maty z pomiarem czasu na 10-tym kilometrze. Prawdopodobnie normalnie brałbym wtedy pierwszy żel. Wtedy czułem, że wszystko jest ok i skonsumuję go dopiero na 20-stym kilometrze.
Czas: 51:29 min
Średnie tempo: 5:13 min/km
Najbardziej byłem dumny z tego drugiego! Było wolniej o kilka sekund i to było dla mnie najważniejsze.
Gdzieś w połowie 11-ego kilometra wybiegliśmy z gęstych zabudowań. Po prawej stronie mieliśmy drogę szybkiego ruchu, a jeszcze dalej jezioro Michigan. Jeżeli gdziekolwiek miało nam tego dnia urwać głowę, to to miejsce nadawało się do tego idealnie. Pamiętam, że w 2018 roku trochę tam wiało. Tym razem wiatr w ogóle nie przeszkadzał.
Przed 13-stym kilometrem skręciliśmy w lewo.
Załapałem się na dwa bonusowe zdjęcia. Pierwsze z człowiekiem psem, a drugie z lustrem, które sugerowało, że prezentuję się dzisiaj niezwykle wybornie:
Następny zakręt w lewo i dotarliśmy do Boystown. Czym jest Boystown? Jako rzecze Wikipedia: „Dzielnica Boystown to tętniąca życiem okolica położona w obszarze West Lakeview, która słynie z jednej z największych społeczności LGBT w środkowo-zachodniej części USA. Od 1971 roku jest tu organizowana coroczna parada równości, a przy wysadzanych drzewami ulicach mieszczą się kawiarnie, stylowe sklepy z płytami i modne butiki”.
W 2018 roku było tam niezwykle gwarno i tęczowo. Pamiętam, że kilka drag queen gięło się na scenie w rytmie największych przebojów George’a Michaela.
Tym razem również było tam sporo ludzi, ale drag queen zabrakło. W zamian za to było kilku mężczyzn w perukach.
Okolica zmieniła się nie do poznania. Wystarczyło odbić kilka ulic w lewo, a strzeliste biurowce jakby przestały istnieć. Zabudowania docierały maksymalnie do kilku pięter.
Droga była węższa, co sprawiało, że doping wydawał się być jeszcze głośniejszy, niż był w rzeczywistości.
Dobiegłem do oznaczenia 15-ego kilometra:
Czas: 1:17:09
Średnie tempo: 5:08 min/km
Tempo niestety się wzmogło. Nogi niestety niosły jak szalone i niewiele mogłem z tym zrobić.
Ostry zakręt w prawo i nad głowami pojawiły się korony drzew. Dookoła znajdowały się typowo amerykańskie kamienice: kilka pięter, strome schody i spora piwnica, która skrywa liczne sekrety.
To właśnie tam po raz kolejny zrozumiałem jak fantastyczni są kibice. Nawet gdy trafisz na OIOM, to możesz być pewny, że na Stravie zostanie to odpowiednio wcześniej odnotowane:
Jakieś 379 metrów i 25 centymetrów dostrzegłem człowieka z pączkami, a dokładniej – z donutami.
Spytałem czy mogę, bo bardzo chcę, ale niestety nie mam drobnych 🙁
Odparł, że sure i po chwili biegłem i jadłem pączka.
Czy mi smakował? Oczywiście!
Powoli zacząłem odczuwać głód, więc taki donut był strzałem w dziesiątkę.
Skończyłem jeść i nadarzyła się okazja, aby zrobić fotę z bębniarzami, a także kobietą, która – nie wiedzieć czemu – wyciągnęła język jak kobra jakaś, czy inny gad.
Skręciliśmy w lewo, a nieco później w prawo. Wybiegliśmy z cienia i odtąd coraz częściej mieliśmy nad głowami ostre promienie słońca. Im dłużej trwał ten bieg, tym bardziej było mi gorąco.
Zameldowaliśmy się w Old Town – jednej z najstarszych dzielnic Chicago.
Wikipedia twierdzi, że ta okolica była pełna „wiktoriańskich budynków, uroczych uliczek i sklepów”. Rozejrzałem się bacznie dookoła i śmiem twierdzić, że wszystko się zgadza – było uroczono i można się było pozbyć kilkuset dolców.
Zaraz po przekroczeniu granicy Old Town, ponownie do głosu doszły wysokie apartamentowce. Charakterystyczna – czerwona kostka, została zastąpiona szkłem. To był znak, że znowu biegniemy w stronę centrum.
No i co też mogło się pojawić?
Tak! Oczywiście, że ona! Ponad 3-kilometrowa prosta.
Na początku trafiłem na oznaczenie 20-ego kilometra:
Wkrótce dotarliśmy do kolejnego mostu. Tym razem, na drugą stroną, mieliśmy się dostać jego dolnym pokładem. Na górze kursowały wagony metra.
Ostry skręt w prawo i pojawiłem się w miejscu, w którym dzień wcześniej – w trakcie biegu na 5 – robiłem nawrotkę.
Cała ta okolica jest niezwykle urokliwa.
Wśród kibiców wytypowałem mężczyznę, który prawdopodobnie nie utnie mi stóp robiąc zdjęcie. Wbrew pozorom o ludzi, którzy z zegarmistrzowską precyzją amputują na zdjęciu dolne kończyny, jest od zatrzęsienia!
Mój typ był słuszny. Oto efekt jego pracy:
Rozpoczęła się niezwykła gra światła i cienia. Choć słońce mieliśmy za plecami, to jeden z wieżowców odbijał wszystkie jego promienie. To był taki strzał w twarz z UV, że po powrocie kilka osób się mnie spytało gdzie byłem i dlaczego się tak fajnie opaliłem?
Koło trakcji linii metra dostrzegłem tabliczkę z oznaczeniem 13-stej mili, a chwilę później – kibicki z flagą Polski:
Zobaczyłem kolejne tabliczki i posmutniałem.
To był półmetek.
Czas: 1:48:44
Średnie tempo: 5:31 min/km
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Choćbym nie wiem jak bym się starał zakłamać rzeczywistość, a przecież mieszkam w Polsce, więc mam z tym do czynienia na co dzień – od teraz będzie już niestety coraz krócej.
W oddali dostrzegłem dwie kupy. Jedną małą i jedną o wiele większą.
Podbiegłem i zrobiłem sobie z nimi zdjęcie:
Na palcach wskazałem liczbę tzw. dwójek, które typowy maratończyk musi odbębnić, aby żwawym i niczym nie zmąconym krokiem, mógł się udać na start. Nad jednym się zastanawiam. Po jaką cholerą ja tak słodko zamknąłem powieki, zamiast mężnie spojrzeć prawdzie w oczy?
Kilkaset metrów dostrzegłem znajome panie, z którymi miałem już dzisiaj zdjęcie:
Kolejny dywan na moście, zespół na żywo, dudniarzo-bębniarze i most później, zaczęliśmy się żegnać z centrum i kierować na zachód.
Gdy skończyły się wysokie zabudowania, wreszcie mogłem zerknąć jak wygląda niebo. Niewielkie chmury, które towarzyszyły nam od samego początku, poszły sobie precz. Na niebie nie było ani jednego obłoku, więc słońce mogło robić, co tylko mu się podobało. Zaczynało być coraz cieplej. Jak dla mnie idealna pogoda do biegania, to tak maks 8-10 stopni Celsjusza. Wtedy odczuwalna temperatura powoli dochodziła do dwudziestu kresek powyżej zera. O ile już ich nawet nie przekroczyła.
Trasa kolejnych kilometrów nie prezentowała się już aż tak okazale, jak jeszcze niedawno. Nie twierdzę, że było gorzej. Było po prostu inaczej.
Może to i dobrze, bo wśród drzew i niskich budynków można było na chwilę odpocząć od głośnego śródmieścia.
Z prawej strony dostrzegłem znajomą okolicę, w której pojawiłem się w piątkowy wieczór. Oznaczało to nic innego – zaraz pojawię się przy hali United, gdzie miałem okazję pojawić się na meczu NBA. Chicago Bulls podejmowało u siebie Denver Nuggets.
Spoglądam przed siebie, a tam ona! Maskotka Byków, którą wielokrotnie oglądałem w ten pamiętny wieczór. Aparat miałem już przyszykowany, wszak biegłem z nim przez całe 43 kilometry.
Podbiegłem, chwyciłem ostrość i mam i ją:
Niedaleko stadionu pojawiła się tabliczka z oznaczeniem 25-ego kilometra:
Czas: 2:08:48
Średnie tempo: 5:09 min/km
3 komentarze
Eee nie opowiadaj że Nike tak zdoopczyło tą kolekcję – prawie wszystko było wyjątkowo brzydkie, fakt, ale nie czapka z daszkiem 😎 imho ładniejsza od niebieskiej Run Happy Brooksa, która notabene rozeszła się jak świeże bułeczki (Brooks). Co do piwa to niepotrzebnie ofotografowałeś tą puszkę – dali mi na mecie w rękę, już otwarte to wziąłem, wypiłem, puszkę wyrzuciłem…:/ nawet nie zauważyłem że Finisher i że z logo maratonu. I jestem teraz zły na siebie bo mogło się staropolskiej tradycji stać zadość i puszka po wypitym napoju powędrowałaby na szafę a tak lipa…:)))
Super recenzja, super foty, jeszcze raz pozdrawiam serdecznie!
Fakt. Może czapka im się udała 😉
Fajnie, że udało się spotkać! 🙂
Nie przeczytałem na raz bo byłem w pracy, ale gdy tylko była chwila to wracałem do relacji. Super przygoda i zazdroszczę. Też mi się marzy udział w jakimś maratonie z tych większych chociaż wiem jak trudno się dostać.