W 2018 roku wziąłem udział w jednym z najpiękniejszych maratonów w swoim życiu. Nie, nie złamałem wtedy 3 godzin. Ba! Nie wywalczyłem nawet nowej życiówki. W mżawce i deszczu pokonałem ponad 42 kilometry w jednym z amerykańskich miast. Miejscami było tłoczno, a przez chwilę także chłodno. Długie proste ciągnęły się w nieskończoność, a przed samą metą czekał na mnie jeszcze podbieg. Na pierwszy rzut oka może to brzmieć nieciekawie. Niech Was to jednak nie zmyli. To co się tam wtedy wydarzyło zapamiętam na zawsze. Magia Chicago przebiła dla mnie tę z Nowego Jorku czy Berlina. Atmosfera biegu i niesamowici kibice sprawili, że rozpamiętywałem ten bieg jeszcze przed długie miesiące. Jakże ja chciałem to jeszcze kiedyś powtórzyć.
Taka okazja pojawiła się w 2020 roku. Wybrałem ten sam hostel, samolot i długość pobytu. Nawet dobrałem sobie takich samych stewardów i stewardessy! Pojawił się Covid i loty do USA dla obcokrajowców okazały się być niemożliwe do zrealizowania. W 2021 roku pisałem nawet do samej ambasady, aby dostać się do USA w ramach NIE. Niestety nie uzyskałem zgody. Po zniesieniu ograniczeń wreszcie mogłem odetchnąć z ulgą i po kolejnej zmianie daty wylotu, byłem gotowy do drogi. Ponownie miałem stanąć na trasie maratonu w Chicago. Czy tym razem było równie fantastycznie? Czy Wietrzne Miasto ponownie mnie oczarowało? Czy znowu spałem w pokoju wieloosobowym, w którym co najmniej dwie osoby chrapały? Odpowiedź na te wszystkie pytania jest jedna: TAK!
Droga do USA.
Już nie pamiętam ile razy otrzymałem maila od Lufthansy, w której informują mnie, że nie mogli się ze mną skontaktować telefonicznie (co jest oczywiście nieprawdą) i więc to oni proszą mnie o telefon. Średnio na połączenie czeka się tam 48 minut. Tak było za każdym razem. Najpierw odwołali mi poranny lot z Katowic. Później – na tydzień przed wylotem – okazało się, że mam jednak niewystarczająco dużo czasu, aby przesiąść się we Frankfurcie, chociaż sami zaproponowali mi takie połączenie. W grę wchodził już tylko wylot z Krakowa. Austriackimi liniami miałem dotrzeć do Chicago z międzylądowaniem w Wiedniu. W stolicy Austrii byłem ostatnio w kwietniu, aby przebyć dystans półmaratonu. Miasto zrobiło na mnie spore wrażenie. Pomyślałem więc – niech będzie Wiedeń! Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy, a także z 10 koszulek z licznych maratonów, po czym po godzinie 4:00 ruszyłem w kierunku grodu Kraka.
Byłem ciekawy jak – w dobie resztek obostrzeń, będą sprawdzali moje zaświadczenie o szczepieniu. Bez niego wylot do USA jest co prawda możliwy, ale wiąże się z dodatkową papierologią. Certyfikat sprawdzili mi na lotnisku w Krakowie. W Wiedniu, poproszono mnie o wizę, a także spytali o dowód szczepienia. Już chciałem go pokazywać, ale amerykańska stewardesa stwierdziła, że nie trzeba.
Lot odbył się bez najmniejszego problemu, chociaż nieco mi się dłużył. Blisko dziesięć godzin, przez które tylko incydentalnie prostowałem nogi, to dla kolan mężczyzny przed czterdziestką, jest już nie lada wyzwaniem. Obejrzałem kilka zaległych seriali, po czym koła dotknęły pasa na lotnisku O’Hare.
Po zmianie kilku stref czasowych byłem młodszy o całe 7 godzin. Metrem dotarłem do ścisłego centrum, gdzie mieścił się mój hostel. Byłem padnięty, ale równie szczęśliwy. Zamiast wziąć prysznic i się położyć, ubrałem dres i wyskoczyłem na miasto. Od tej pory dziennie pokonywałem blisko 30 000 kroków. Wyjątkiem był maraton. Wtedy, poza biegiem, pokonałem ich jedynie 10 000 kroków. Łącznie z buta pokonałem blisko 180 kilometrów.
Expo.
Na Expo udałem się w czwartek, czyli w dzień jego otwarcia. Podobnie jak cztery lata temu, tak i tym razem dotarłem tam na piechotę. Blisko 5-kilometrowy spacer skończył się w McCormick Place – największym centrum kongresowym w Ameryce Północnej. W USA przecież wszystko musi być NAJ! Albo na grubo, albo wcale. To właśnie tam znalazło się biuro zawodów i Expo.
Po wejściu do środka ruszyłem schodami przed siebie, by po kilkuset metrach wreszcie dotrzeć do większej hali.
Miałem na sobie najbardziej vintage koszulkę biegową, jaką można sobie było tylko wymarzyć. Robiła większą furorę, niż jakakolwiek kurtka z Boston. Był nim tiszert z mojego maratonu w Tokio z 2015 roku. Z racji zamknięcia granic dla obcokrajowców, dotarcie do Japonii, od dwóch lat graniczy z cudem. Nie wiem ile dokładnie osób stoi w kolejce, aby ukończyć cykl World Marathon Majors, ale domyślam się, że wkrótce będzie ich można liczyć w setkach.
W oddali już widziałem liczne stanowiska. Przy jednym z nich miałem odebrać upragniony pakiet startowy. A w zasadzie, to nawet dwa. W przeddzień biegu miałem jeszcze przecież wziąć udział w biegu na 5 kilometrów.
W pierwszej kolejności musiałem się jednak poddać się kontroli. Sprawdzono czy na teren hali nie wnoszę jakichś niebezpiecznych rzeczy. Gdy okazało się, że można mi ufać, skręciłem w prawo. Okazałem kod QR, po czym poinstruowano mnie, abym udał się to stanowiska numer 9.
Tam czekało już na mnie kilka wolontariuszek, które w kilka chwil wydały mi kopertę. Znajdował się w niej numer startowy na maraton, a także zestaw agrafek. Kilka pamiątkowych zdjęć i byłem gotowy na odebranie kolejnego pakietu.
Skręciłem w lewo i ustawiłem się w krótkiej kolejce. Na jej końcu ponownie zeskanowali mi kod QR, po czym otrzymałem nowy numer startowy, a także okolicznościową i równie kolorową czapkę.
Tak zaopatrzony mogłem wreszcie uderzyć na Expo. A uwierzcie mi, że było gdzie i w co uderzać. Hala była przeogromna.
Na początku trafiłem na stoisko Nike. Choć pisałem już o tym na swoim koncie na FB, to podkreślę to ponownie: dawno nie widziałem takiego shitu, jaki odwalił Nike. Było drogo, a fason czy kolory, wołały o pomstę do nieba. Tam było kilka rzeczy na krzyż, ale ułożono je po kilkadziesiąt sztuk, aby wyglądało na bogato. Już nawet nie wspominam o tym, że zabrakło np. tych super tanich (140$) i równie brzydkich kurtek, o których wspominałem Wam w tym miejscu. Do stoiska New Balance w takim Nowym Jorku czy Londynie, albo Adidasa w Berlinie – Nike w Chicago się nie umywa. Zniesmaczony udałem się w dalszą drogę.
W tym miejscu dodam, że o wiele lepsze ciuchy miał Under Armour. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć z ich sklepu w centrum Chicago:
Po prawej trafiłem na stoisko Abbott.
Przed jedną ze ścianek dorwałem pustą kartkę i pisak. Napisałem coś takiego, po czym przypiąłem ją szpilką:
Jest i on! Medal całego cyklu, a także tablica, na której znalazły się imiona i nazwiska wszystkich osób, które ukończyły cykl World Marathon Majors.
Za tym pleksi widziałem go już wielokrotnie. Tym razem podchodziłem do niego z zupełnie innym nastawieniem. Zawsze wydawał się od dla mnie nie do zdobycia. W 2012 i 2019 roku byłem w Berlinie, a w 2015 roku było Tokio. Był też Londyn (2019 r.), Chicago (2018 r.) i dwukrotnie Nowy Jork (2017 i 2019 r.). Brakowało mi najważniejszego z nich – upragnionego Bostonu.
Dzięki życiówce w Gdańsku (relacja) udało mi się zdobyć kwalifikację do Bostonu. Odwiedzę go w 2023 roku. Na stoisku Abbotta dotarło do mnie, że już wkrótce nie będę musiał na niego spoglądać zza pleksi. Że to, do czego dążę od kilku dobrych lat, wreszcie się ziści. Mało tego! Że i ja pojawię się na tej magicznej ścianie chwały. Moje imię i nazwisko zawiśnie wśród Polek i Polaków, którzy mają już swojego Majora.
Aby to uczcić znalazłem jeszcze literę „a”, dorwałem kolejny flamaster i nabazgrałem to, co siedziało mi w sercu:
Dobrze, że skończyły się miejsca, na których się podpisać, bo siedziałbym tam do wieczora.
Obok Abbotta było spore stoisko organizatora maratonu. Można tam było odebrać okolicznościowy plakat, a skanując kod QR, także drobnostkę w postaci czegoś takiego:
Spytałem: „Co też mi dałeś człowieku? Cóż to u licha jest?!?”.
Okazało się, że to było coś, o czym nieświadomie marzyłem, a nie potrafiłem tego dokładnie opisać. To coś nakleiłem sobie na tył telefonu, po czym odgiąłem kawałek ruchomego plastiku i mogłem pewniej trzymać telefon w trakcie biegu.
Kolejne kroki poczyniłem w kierunku punktu z odbiorem worka do depozytu. Zapakowano mi do niego okolicznościową koszulkę, a także kilka odżywek i m.in. suszoną wołowinę.
Przymierzyłem koszulkę i stwierdziłem: „Pasi! Na razie mieszczę się w rozmiarze S. Zobaczymy jak będzie po powrocie do Polski :D”.
W razie czego, na końcu można było sobie wymienić koszulkę na inny rozmiar.
Reszta stoisk wyglądała podobnie. Był ASICS, była Hoka i inne, mniej lub bardziej znane firmy.
Na środku znajdowało się stanowisko browaru Goose Island, w którym częstowano piwem. To już taka tradycja, że każdy, kto przekroczy metę maratonu w Chicago, otrzyma piwo w puszce Finiszera.
Po ponad dwóch godzinach ruszyłem do Hostelu. Pamiętam, że 4 lata temu do centrum zostałem bezpłatnie dowieziony typowym, amerykańskim school busem. Teraz ich nie było. Skusiłem więc na kolej. To był dobry wybór.
Jeszcze nigdy nie jechałem w tak fikuśnym wagonem. Niby piętrowy, ale chyba to pierwsze piętro należało traktować jako patio.
Za oknem świat wyglądał, jakby był żywcem wyjęty z Matrixa.
Wszystko było zielone.
Udałem się do pokoju, schowałem pod kłódką w szafce numery startowe, po czym wróciłem do zwiedzania Chicago. Pierwszy bieg miał się rozpocząć już za dwa dni.
3 komentarze
Eee nie opowiadaj że Nike tak zdoopczyło tą kolekcję – prawie wszystko było wyjątkowo brzydkie, fakt, ale nie czapka z daszkiem 😎 imho ładniejsza od niebieskiej Run Happy Brooksa, która notabene rozeszła się jak świeże bułeczki (Brooks). Co do piwa to niepotrzebnie ofotografowałeś tą puszkę – dali mi na mecie w rękę, już otwarte to wziąłem, wypiłem, puszkę wyrzuciłem…:/ nawet nie zauważyłem że Finisher i że z logo maratonu. I jestem teraz zły na siebie bo mogło się staropolskiej tradycji stać zadość i puszka po wypitym napoju powędrowałaby na szafę a tak lipa…:)))
Super recenzja, super foty, jeszcze raz pozdrawiam serdecznie!
Fakt. Może czapka im się udała 😉
Fajnie, że udało się spotkać! 🙂
Nie przeczytałem na raz bo byłem w pracy, ale gdy tylko była chwila to wracałem do relacji. Super przygoda i zazdroszczę. Też mi się marzy udział w jakimś maratonie z tych większych chociaż wiem jak trudno się dostać.